Waldemar Świątkowski, Lekarstwo na duchowy reumatyzm
Reumatyzm – kto nie zna go z autopsji, myśli, że to taka mała dolegliwość, pojawiająca się u ludzi starszych. Ot, narzekają, że ich gdzieś łamie, gdzieś boli. Gorzej, gdy mamy z nim do czynienia sami. Gdy pojawia się nagle ból ostry jak szpila, przenikający na wskroś stawy i kości. Gdy coraz bardziej zawęża nasze ruchy – nie można już unieść ręki, nie można podnieść się z krzesła. Gdy próbujemy przekroczyć granicę, którą wyznaczył nam reumatyzm – przenika nas tak ostry ból, że omal nie krzyczymy z bólu. Wtedy rozumiemy, jak straszna to choroba.
Istnieje też – i jest coraz bardziej powszechny – duchowy reumatyzm. Nazywany inaczej skostnieniem. „Skostniały chrześcijanin” to chrześcijanin ze smutnym, lub zgorzkniałym spojrzeniem, zastygły w jednej pozycji i niezdolny do złamania swojego bezruchu.
Duchowy reumatyzm zdaje się nie rozróżniać wieku. Reumatyzm ciała atakuje raczej osoby w podeszłym wieku, duchowy zaś często dopada całkiem „młodych chrześcijan”.
Jak rozpoznać duchowy reumatyzm? Bardzo prosto: zaatakowany nim chrześcijanin przychodzi do zboru jedynie na nabożeństwo niedzielne, a gdy już tam jest, nie śpiewa, nie modli się lecz z obolałą miną czeka na zakończenie. Nie szuka społeczności z innymi i jak najszybciej ucieka do domu. Nie chce angażować się w jakiekolwiek sprawy zboru, jest apatyczny i zamknięty w sobie.
Jeśli zaś chodzi o inne rzeczy, ma się całkiem dobrze: jest mocno zaabsorbowany sprawami tego świata, zagoniony pracą tak, że nie ma czasu na rozmowy, na rodzinę a nawet na swój wypoczynek.
Ożywia się, gdy rozmowa schodzi na tematy polityczne, bądź sportowe, bądź finansowe.
Najdziwniejsze jednak jest to, że ciągle uważa się za „dobrego” chrześcijanina, za osobę posiadającą zbawienie.
Skostniali chrześcijanie, to ludzie, którzy utracili prawdziwą społeczność z Bogiem, z Chrystusem. Zadowalają się tym co przeżyli wcześniej, i są przekonani, że uczynili wszystko, co powinni uczynić.
Teraz trzeba tylko czekać na przyjście Pańskie.
I czekają…. Duchowa choroba zaś coraz bardziej przygina ich do ziemi a życie staje się coraz bardziej szare.
Powoli ustaje żywa relacja z Bogiem… Wdziera się świat i życie według ciała.
Nadchodzi straszna rzeczywistość, gdyż Słowo Boże mówi, że ci, którzy żyją według ciała, Bogu podobać się nie mogą. Rz 8,8.
Jak ożywić skostniałych, czyli umierających chrześcijan? Jak ruszyć z miejsca zbór, w którym większość jest skostniała? Nic się im nie chce, do niczego ich nie nakłonisz i w zasadzie jesteś bezradny. Taki stan doprowadza często przywódców do głębokiej depresji.
Lekarstwem na duchowy bezruch, duchową stagnację i niemoc jest… uświęcenie!
Trzeba ludziom uświadomić (a raczej ciągle uświadamiać, gdyż raz nie wystarczy), że jest coś, co nazywa się uświęceniem. Jest to wyraźnie określona wola Ojca wobec wszystkich zbawionych. (zob. 1Tes 4,3).
Trzeba wyraźnie ostrzegać słowami z Hbr 12,14: „dążcie do… uświęcenia, bez którego nikt nie ujrzy Pana”.
To ostrzeżenie, że bez uświęcenia nikt nie ujrzy Pana – powinno obudzić ludzi z duchowego letargu.
A co oznacza uświęcenie? Coraz większe i pełniejsze oczyszczenie wnętrza. Duszy, serca a nawet myśli! Uświęcenie, to – słowami Jana Chrzciciela : „On musi wzrastać, ja zaś stawać się mniejszym” J 3,30.
I w tym momencie musi pojawić się nauka o krzyżu. Bez krzyża nie ma mowy o uświęceniu. Bo to, co ma „stawać się mniejszym”, to nasz „stary Adam”, nasza natura, nasze pragnienia, pożądliwości, namiętności, a nawet… myśli!
Z powodu tych rzeczy przychodzi na nas Boży gniew! (zob. Kol 3,5-6)
Inaczej się ich nie wyeliminuje, jak tylko przez krzyż. Przez śmierć! (zob. Gal 5,24).
Gdy to dociera do człowieka, otwiera się przed nim ogromne, naprawdę ogromne pole do działania. Pracy na tym polu jest tak wiele, że trwa od świtu do nocy.
Tak zaczyna się prawdziwe życie. Życie z Bogiem, chodzenie za Chrystusem, czyli uczniostwo.
Kończy się lenistwo, gnuśność, brak zainteresowania wszystkim – Biblią, modlitwą, postem, społecznością itd.
Kończy się duchowy reumatyzm! Kończy się apatia!
Podjęcie krzyża oznacza, że rozpoczynamy walkę ze swoimi słabościami. Gdy przegrywamy – boli, przychodzi (Boży) smutek, głęboka pokuta, o wiele lepsza niż skostniałość zadowolonego z siebie chrześcijanina. Gdy zwyciężamy – przychodzi radość! Doświadczamy mocy Ducha, mocy krzyża!
Wejście na tą drogę szybko pokazuje, ile jeszcze jest w nas słabości, zła, niecierpliwości, lenistwa, pychy. Pokazuje jak bardzo jeszcze kochamy siebie, swoje życie. A mamy je stracić. (zob. J 12,25).
Tak, jest to żmudna praca. O wiele łatwiej (i prędzej) doprowadzić grzesznika do pokuty, niż skostniałego chrześcijanina wyprowadzić z duchowego snu, który Biblia nazywa … śmiercią!
„Obudź się, który śpisz i powstań z martwych, a zajaśnieje ci Chrystus” Ef 5,14.
Gdy się ocucą – zajaśnieje im Chrystus! Tak – zajaśnieje! Chwała Bogu!
Wtedy ci, których od wielu lat nic nie ruszało – będą pełni życia, pełni zapału, pełni radości.
By tak się stało – trzeba wiele cierpliwości, łagodności i modlitwy.
Niektórym potrzeba nawet kilka lat, by to zrozumieć, by zgodzić się na znienawidzenie swego życia, i – co najważniejsze – by zacząć tak żyć.
Wtedy zobaczymy, jak stara natura jest silna, jak się broni, jak się wykręca, jak się sprzeciwia Bogu. W Rz 8,7 pisze, że „nie poddaje się zakonowi Bożemu, bo też nie może”.
Stąd nie myślmy, że jednym czy kilkoma ładnymi kazaniami poruszymy serca ludzi i wszystko będzie OK.
Ci ludzie muszą przejść głęboką przemianę, muszą być dotknięci mocą Ducha Świętego.
A tego właśnie dzisiaj brakuje! Tego ludzie szukają – dotknięcia mocą Ducha.
Gdy szukają w niewłaściwych miejscach i w niewłaściwych intencjach (przeżyć moc, coś niezwykłego, przewrócić się pod mocą, doznać oszołomienia) – wpadają w diabelskie sidła.
Dlaczego niewłaściwe miejsce? Bo Jezus schodzi na dalszy plan a na pierwszy wysuwa się …. Duch Święty? Nie – to nie byłoby złe.
Wysuwa się – MOC! Wszystko jedno, jaka moc… Niech Bóg chroni nas od szukania mocy, zamiast Tego, który ma moc.
Gdzie jest więc właściwe miejsce? Przy Jezusie! Przy Mistrzu! Przy Nauczycielu! Jesteśmy przy Nim, gdy Go naśladujemy.
Naśladowanie (i uczenie się) nie polega na tym, że Jezus idzie pierwszy a my za Nim, jak ułomni, ledwo powłóczący nogami, ciągle upadający…
Wycieńczeni jak żołnierze Napoleona, wracający z moskiewskiego frontu.
Naśladowanie (uświęcenie) – to ciągła poprawa, to pierwsze – a potem coraz częstsze zwycięstwa!
Coraz mniej upadków a więcej zwycięstw!
Coraz mniej kłótni w małżeństwie – do całkowitego ustania!
Coraz mniej złości – a więcej pokory.
Coraz mniej smutku – więcej radości!
Coraz mniej złych myśli. Zamiast nich – prawdziwa społeczność z Chrystusem! Społeczność w Duchu Świętym.
„Taka jest bowiem wola Boża: uświęcenie wasze….” 1Tes 4,3.