Tomasz Jaśkowiec, Świadectwo nawrócenia

/ 2 września, 2017/ O nas, Świadectwa, Tomasz Jaśkowiec

Świadectwo mojego nawracania się do Boga

Nazywam się Tomasz Jaśkowiec, mam obecnie 47 lat i mieszkam wraz z żoną Asią i córką Mirelą w Krapkowicach koło Opola. Około ćwierć wieku temu po raz pierwszy doświadczyłem obecności Boga i zdecydowałem się żyć w zgodzie z Jego sprawiedliwością. Od tamtego czasu bardzo wiele rzeczy zmieniło się w moim życiu, ale zanim o tym opowiem wspomnę jeszcze krótko o tym jak żyłem wcześniej.

Urodziłem się w normalnej katolickiej rodzinie, mieszkałem i wychowywałem się w Kątach Opolskich. Moja mama była nauczycielką, co na śląskiej wsi przysparzało mi tylko problemów, ale dzięki jej pasji do książek i ja byłem zawsze nimi otoczony. Poza tym wydawało mi się, że byłem całkiem normalny: grałem w piłkę nożną, chodziłem na dyskoteki, jeździłem na motorze, ćwiczyłem karate, chodziłem na różne imprezy i podobnie jak całe moje otoczenie nie interesowałem się sprawami wiary, co nie znaczy, że nie chodziłem do kościoła, bo chodziłem, a nawet na pielgrzymce do Częstochowy byłem dwa razy. Kościół był wówczas dla mnie bardziej miejsce spotkań z rówieśnikami niż z Bogiem. Religię traktowałem jak tradycję, a o Bogu myślałem, że nawet jeżeli jest, to jest gdzieś tam daleko w niebie. Jeżeli umrę z pewnością stanę przed Jego sądem, więc muszę się trochę pilnować, żeby nie być taki zupełnie najgorszy to wtedy trafię po śmierci do czyśćca, a później pójdę do nieba. Z powodu takiego sposobu myślenia uważałem siebie za bardziej wierzącego od innych, bo większość ludzi których znałem w ogóle nie wierzyło w Boga, albo nie zajmowało względem Niego żadnego stanowiska. Ja jednak byłem mocno przekonany o istnieniu świata duchowego, tylko nie wiedziałem jaki on jest i jaki ma wpływ na moje życie. Niezależnie od moich przekonań moje plany były całkiem przyziemne. Pomimo braku pochodzenia niemieckiego chciałem wyjechać na stałe do Niemiec i tam pozostać. Wkrótce otworzyła się przede mną taka możliwość i postanowiłem z niej skorzystać chociaż widziałem w tym pewne mankamenty to jednak zrobiłem jak mi się wydawało wszystko co w mojej mocy, aby tak się stało. Temu celowi podporządkowałem inne moje sprawy i w końcu wyjechałem, ale zostać tam mi się nie udało. Musiałem wrócić, wtedy zgarnęło mnie wojsko, a po przedwczesnym wyjściu powtórzenie próby wyjazdu okazało się już niemożliwe. To była moja pierwsza poważna porażka życiowa, bo wcześniej jakoś wszystko nie wiadomo dlaczego mi się udawało.

Wtedy po raz pierwszy w życiu zacząłem się zastanawiać o co chodzi na tej ziemi. Od czego zależy moje szczęście i powodzenie. Zacząłem też zgłębiać różnego rodzaju filozofie, czytałem o ufo, czakrach energetycznych, czarach i nie wiadomo czym jeszcze. Wszystko jednak wydawało mi się niepewne i niewystarczające. Brakowało mi więc celu i sensu życia. Postanowiłem zatem żyć dla ludzi, miłości i przyjaźni, bo te wartości wydawały mi się największe na ziemi. Po krótkim czasie od tej decyzji zaczęły dziać się w moim życiu, jak to sobie później nazwałem, dwa tygodnie dziwnych zbiegów okoliczności. Wszędzie gdzie się udałem słyszałem, że Jezus żyje. Niewiele to wówczas dla mnie znaczyło, a tym bardziej nie miało żadnego przełożenia na moją codzienność. Jednak nie uszło to mojej uwadze i gdy wrócił ze stancji mój sąsiad i kolega opowiedziałem mu o wszystkim co się działo. On zaś bez namysłu odparł, że albo Bóg jest, albo Go nie ma, a ja albo jestem z Nim, albo przeciwko Niemu. To bardzo proste postawienie sprawy mocno mnie zaskoczyło, ale równocześnie doświadczyłem jakiegoś rodzaju Bożego dotknięcia, poczułem jakby jakieś łuski spadały mi z oczu, a obecność Boga stała się dla mnie bardzo realna. Całe to zajście, a zwłaszcza moja sceptyczna postawa mocno mnie zawstydziły, więc wycofałem się do domu, aby się nad tym spokojnie zastanowić. Następnego dnia jednak wróciłem, aby dowiedzieć się czegoś więcej, pożyczyć książki, itd.

Mój sąsiad jako pierwszy powiedział mi co znaczą słowa: Jezus żyje, pożyczył mi swoje książki i zabrał mnie na spotkanie ruchu Katolickiej Odnowy Charyzmatycznej w Duchu Świętym do pobliskich Krapkowic. To doświadczenie było dla mnie sporym wstrząsem, kilkadziesiąt młodych ludzi głośno i entuzjastycznie modliło się do Boga, śpiewało radosne pieśni i dość poważnie mówiło o swoim postanowieniu życia dla Jezusa Chrystusa. Z czymś takim nie spotkałem się wcześniej w Kościele Rzymsko-Katolickim (KRK), chociaż bywałem czasami na różnych rekolekcjach. Zacząłem nie tylko uważnie im się przyglądać, ale również poważnie zastanawiać na własnym życiem. Ogrom różnego rodzaju świadectw działalności Boga w ich życiu, oraz ich odważne przyznawanie się do wiary w Boga były dla mnie formą otwartego buntu przeciwko znanej dotychczas rzeczywistości, a równocześnie odnalezieniem własnego sensu życia. Skoro bowiem Bóg jest i jak twierdzili ci ludzie jest zainteresowany moim życiem tu i teraz, to i dla mnie było to ważne. Dość szybko zdecydowałem się dołączyć do tej „ radosnej kompanii”. Był też moment w moim życiu kiedy osobiście w swoim sercu w cichości własnego pokoju obiecywałem Bogu wierność, aż do śmierci, a On zaczął działać w moim życiu. Zapragnąłem mieć z Nim jakieś relacje, poznawać Go, doświadczać Jego obecności i pomocy, więc chętnie siadałem przy Biblii, której wcześniej nigdy nie czytałem, jeździłem na różne spotkania z ludźmi, modliłem się do Boga swoimi słowami wylewając przed Nim całe serce. On zaś odpowiadał na moje pytania, prośby, a nawet ukryte pragnienia. To był jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu. Wówczas prawie automatycznie przestałem palić papierosy, chodzić na imprezy alkoholowe, kraść, kłamać i bezcześcić własne ciało. Zerwałem też bliskie relacje z pewną kobietą będącą już mężatką starając się uporządkować własne życie tak, aby podobało się Bogu. W tym okresie spaliłem też posiadane przepowiednie królowej Saby, oraz moje książki o karate, wraz z ukochanym kimonem.

Z czasem kupiłem stary samochód po okazyjnej cenie i każdą wolną chwilę starałem się spędzać z braćmi i siostrami w Chrystusie, czyli członkami krapkowickiej lub raciborskiej odnowy. Te grupy jako jedne z nielicznych zrzuciły z siebie zwierzchność KRK i głosiły zbawienie tylko w Imieniu Jezusa Chrystusa, oraz prawdę objawioną tylko w Biblii. W tamtym czasie ja również odrzuciłem dogmaty katolickie jako niezgodne ze Słowem Bożym, przestałem uczęszczać do kościoła katolickiego, a chodziłem po znajomych, aby dzielić się z nimi swoim szczęściem jakie miałem w Chrystusie. Dość szybko jednak dotarło do mnie, że ludzie nie są zbytnio zainteresowani Bogiem, no chyba że jest On w stanie poprawić status lub standart ich życia tu na ziemi. Mijały kolejne miesiące, a Bóg poruszał serca ludzi w moim otoczeniu. Nawracali się ludzie w mojej wiosce, gdzie prowadziłem już tak zwaną grupę domową, oraz w mojej pracy, gdzie przez wiele lat mogłem liczyć na wsparcie dwóch wspaniałych braci. Coraz więcej rozumiałem też z Biblii i zaczęło do mnie docierać, że chrześcijaństwo nie jest jedynie wspaniałą przygodą z Jezusem, ale z powodu mojej wiary mogą mi grozić różne niebezpieczeństwa i to nie tylko ze strony diabła. Zobaczyłem jakby namiastkę drogi krzyża, o której nie mówiono w naszym środowisku zbyt wiele mieszając niejednokrotnie naukę Starego i Nowego Testamentu z własnymi przemyśleniami i skojarzeniami. Docierało do mnie, że raczej nie pójdę drogą bogactwa, ani światowych zaszczytów, a raczej mogą mnie spotkać liczne trudności, doświadczenia i próby wiary, co w konsekwencji miało służyć mojemu dobru, więc zostało przeze mnie przyjęte. Moje serce pozostało szczere względem Boga, który wciąż dawał mi wiele dowodów swojej względem mnie przychylności. Poza tym nie byłem sam, miałem wokół siebie wielu znajomych myślących podobnie jak ja i żadnej alternatywnej drogi życia. Co więcej poznałem tam dziewczynę, w której się zakochałem i razem planowaliśmy sobie ułożyć życie. To była Asia – druga wielka miłość mojego chrześcijańskiego życia.

Mijały kolejne miesiące, a nawet lata, ja wraz z żoną mieszkałem już w Krapkowicach, gdzie przeprowadziła się część grupy prowadzonej przeze mnie w Kątach Opolskich. Teraz prowadziłem poranne boje we własnym mieszkaniu, albo ewangelizacyjne wieczory czwartkowe, razem z Asią chodziliśmy na wspólne spotkania modlitewne i tak zwane grupy dzielenia, a około trzech razy w roku bywaliśmy na kilkudniowych chrześcijańskich obozach. Czas szybko nam płynął. Oboje też byliśmy już animatorami, czyli osobami troszczącymi się o wzrost wiary innych wspólnotowiczów, co wiązało się nie tylko w uczestnictwie we własnych grupach dzielenia, ale również z prowadzeniem własnych grup na które trzeba się było przygotować, oraz licznych spotkań indywidualnych z ich uczestnikami. Było tego naprawdę sporo, chociaż mi osobiście to odpowiadało i czułem się spełniony. Dużo czasu spędzałem z Biblią, ale również z innymi książkami i byłem zwolennikiem oczekiwania na nadchodzące przebudzenie duchowe, którego w naszym kraju brakowało. Gdy na świat przyszła nasza jedyna córka, Asia troszkę się wycofała z życia wspólnotowego zajmując się w większym stopniu sprawami domowymi i wychowywaniem Mireli. Ja zaś coraz mocniej angażowałem się w głoszenie Ewangelii zwanej również Dobrą Nowiną o Jezusie Chrystusie opartej na prostym przesłaniu czterech praw duchowego życia znanym do dzisiaj w różnych środowiskach chrześcijańskich. Pomaganie innym zwracać się do Boga stało się dla mnie nowym celem życia. Robiłem to angażując się zarówno w działalność wspólnoty jak również prywatnie, gdy byłem sam, rozmawiając z tymi których Bóg postawił na mojej drodze. Prawdę mówiąc miałem swój świat wypełniony po brzegi różnego rodzaju obowiązkami i może dlatego niezbyt mnie jeszcze interesował całokształt działalności i owoców jakie przynosiła nie tylko nasza grupa, która dość dynamicznie i stale wzrastała, ale również cały ruch charyzmatyczny.

Mijały kolejne lata i nawet nie wiem jak to się stało, że w tak dużej i dynamicznej grupie stałem się jednym z największych autorytetów, bardzo dobrze w stosunku do mojego otoczenia znałem naukę Biblii, zakładałem i prowadziłem placówki Ewangelizacyjne, byłem w jednej z najbardziej prestiżowych grup dzielenia, jeździłem na liczne wyjazdy, czasami nawet reprezentując naszą wspólnotę na zewnątrz. Nie da się ukryć, że cieszyłem się powszechnym szacunkiem i życzliwością ze strony współbraci. Nic wówczas nie wskazywało na to, że za jakiś czas moje drogi z tą wspólnotą rozejdą się raz na zawsze. Moja pozycja była mocna, ale nigdy nie byłem częścią grupy decydującej o losach całej naszej społeczności, chociaż ocierałem się o takie przymiarki. Pierwszy znaczący wstrząs wywołało we mnie odejście z odnowy krapkowickiej jednego z jej największych filarów i nauczycieli, a mojego imiennika. Nie mogłem tego zrozumieć w jaki sposób diabeł jest w stanie wyrywać tak znaczące elementy naszej już wówczas trzystu osobowej społeczności. Wraz z nim odeszło też około czterdzieści innych osób. Wtedy również nie potrafiłem jeszcze przyjąć jego argumentacji i nie rozumiałem o co mu chodziło. Byłem blisko związany z dwoma pozostałymi filarami naszej wspólnoty i idealizując ich postawę, sposób myślenia i decyzje nie dostrzegałem spraw, o których on mówił, a wręcz winą za jego odejście obarczałem jego samego, oraz lidera grupy raciborskiej, do którego się przeniósł. Kolejnym kształcącym doświadczeniem była dla mnie praca u jednego z zamożnych animatorów wspólnoty raciborskiej. Dowiedziałem się tam tylu dziwnych rzeczy o praktykach i poczynaniach starszych tamtej grupy, że naprawdę włosy jeżyły mi się na głowie. Bardzo ważne było też dla mnie osobiste pobudzenie od Boga ostrzegające przed bezbożnością starszych mojej grupy. Wciąż jednak ignorowałem docierające do mnie różne sygnały, aby zachować pewnego rodzaju jedność z sobą samym, aż w końcu stanąłem przed kolejnym wyzwaniem Ewangelizacyjnym tym razem w stosunku do ludności mojego miasta.

Bóg otworzył mi drzwi do zostania dziennikarzem lokalnej gazety, zrobiłem więc studia na kierunku politologii i ochoczo zabrałem się do pracy, która miała okazać się moim punktem zwrotnym. Początkowo starałem się realizować wizję mojego animatora i redaktora naczelnego w jednej osobie, a mianowicie uczynienia z gazety tuby Ewangelizacyjnej dla Krapkowic. Szara rzeczywistość okazała się jednak mniej przyjazna i optymistyczna. Postawa jaką zobaczyłem u mojego brata mającego ogromny wpływ na losy naszej wspólnoty wprowadziły mnie w ogromne zakłopotanie. To co widziałem siedząc z nim kilka godzin dziennie w jednym pomieszczeniu przekroczyło moje wyobrażenia. Zobaczyłem jaki jest naprawdę i sam nie chciałem pójść w jego ślady. Kłamał, manipulował ludźmi, pilnował własnych interesów i nie liczył się z innymi, a z drugiej strony był porywczy, przemyślny w swoich inteligentnych planach i ewidentnie przekonany o własnej wyższości nad otoczeniem. Nie bał się konfrontacji z ludźmi, wszystko potrafił ładnie religijnie uzasadniać, ale w moim odczuciu dążył do władzy zarówno w mieście jak i we wspólnocie i nie przebierał w środkach. Mając już wówczas dużą władzę zarówno nad największą, wielomilionową inwestycją wspólnoty jak i ogółem majątku którym tylko starsi dysponowali potrafił przymuszać innych do realizacji jego celów. Miał też dobre strony i wiele spraw we wspólnocie nie tylko ogarniał, ale też starał się pchać do przodu (niejednokrotnie jego interesy i interesy wspólnoty szły z sobą w parze), co dawało mu prawo decydowania w wielu kolejnych kwestiach. Nie był też za bardzo charyzmatyczny i wolał trzymać się zasad marketingu i zdrowego rozsądku niż objawień, czy proroctw wspólnotowych, co miało swoje dobre strony. Równoczesne wyrzucenie nas ze struktur KRK poprzedzone poważną nagonką medialną, toczące się sprawy sądowe, organizacja życia przejętego klubu sportowego, czy potyczki z grupą raciborską, która zaczęła się od nas odcinać tylko poprawiły jego pozycję. W końcu zauważył moją powściągliwość względem swojej osoby i zarzucił mi brak entuzjastycznego poparcia dla swoich inicjatyw. Z bliskiej wieloletniej relacji jaka nas łączyła rozwinął się zażarty konflikt. Do pewnego miejsca można go było łatwo zażegnać, bo osobiście byłem mocno związany zarówno z odnową jak i Romkiem, ale po przedmiotowym potraktowaniu mnie samego, zmieszaniu mnie z przysłowiowym błotem poprzez rozpowszechnianie wielu oszczerstw i krytycznych opinii, nie było to już takie proste. Gdy więc zaczęto wprowadzać nauki o bezwzględnym posłuszeństwie przełożonym, wprowadzać hierarchiczną strukturę władzy i głosić gotowość pójścia drogą „zamordyzmu raciborskiego” postanowiłem się temu otwarcie sprzeciwić. Walka z systemem to nigdy nie jest dobry pomysł, to jak kopanie się z koniem, ale miałbym sobie za złe gdybym nie spróbował uświadamiać im ich błędów i zniechęcać do podjętego wyboru, który konsekwentnie zaczęto wdrażać w życie.

Wspomniane wcześniej sprawy były jedynie wierzchołkiem góry lodowej, bo było ich o wiele więcej. Kulminacją stała się walka o chorego na raka brata nad którym wielokrotnie prorokowano, że został uzdrowiony, po czym on zmarł. Nie było dla mnie problemem, że ktoś odszedł, ale było problemem, że ludzie niby prorokowali w imieniu Boga, a wypowiedziane słowa się nie spełniły. Fałszywe proroctwa, bo tak trzeba je nazwać, które popierały lub były jakoś zaangażowane prawie wszystkie liczące się osoby to duży problem. Nie warto opisywać tego co się później działo, ani innych podobnych sytuacji, wspomnę jedynie mój osobisty wniosek, jaki sobie zbudowałem badając całokształt wydawanych przez naszą wspólnotę owoców: odnowa charyzmatyczna z Krapkowic przestała być grupą Chrystocentryczną, a stała się grupą wspólnotocentryczną. Już nie według stosunku do Słowa Bożego rozliczano ludzi, ale według stosunku do samej grupy, wszelkie przejawy oporu były tłamszone, wypaczano interpretację nauki Biblii tak by usprawiedliwiała podejmowane decyzje, a priorytetem stała się jedność z prowadzącymi. Musiałem wybierać czy chcę podporządkować się ludziom i pozostać w grupie której w pewnym sensie byłem współbudowniczym przez dwadzieścia lat, czy chcę się trzymać Słowa Bożego pozostając w zgodzie z własnym sumieniem. Wybór był dla mnie oczywisty niezależnie od konsekwencji jakie gotów byłem ponieść. Wciąż liczyłem też na pomoc Boga, na którym nigdy się nie zawiodłem. On jednak nie zatrzymywał mnie w tamtym miejscu. Tak naprawdę oprócz sterty oszczerstw i kłamstw pod moim adresem, postawiono mi tylko jeden prawdziwy zarzut, o którym dowiedziałem się już po odejściu. Moją prawdziwą winą było zakwestionowanie autorytetu starszego wspólnoty, dlatego też pozwoliłem sobie rozpisać się troszkę na temat moich powodów takiego podejścia do jego osoby.

Końcówka mojego pobytu we wspólnocie charyzmatycznej była dla mnie bardzo trudnym i bolesnym okresem, jednak była jedynie namiastką tego co miało mnie spotkać po jej opuszczeniu. Odeszliśmy razem z żoną i córką, a w podobnym okresie opuściło tą grupę około trzydzieści innych osób. Aby zatrzymać proces rozpadania się wspólnoty starsi obrzucili najcięższymi oskarżeniami tych którzy odchodzili, a reszta im wtórowała. Wyciągano na wierzch przeróżne sprawy zmieniając ich interpretację, głoszono że demony jeżdżą na naszych grzbietach jak na koniach i zakazywano pod groźbą wykluczenia kontaktów z nami. Nawet na ulicy odwracano się od nas jak od trędowatych nie pozdrawiając nas i nie odpowiadając na pozdrowienia (chociaż zawsze ktoś się wyłamał z tych zakazów). To był okres bardzo dużego zamieszania wewnętrznego, można by powiedzieć, że istnej burzy różnego rodzaju negatywnych emocji kotłujących się w nas. Prawie równocześnie straciłem pracę w gazecie, zacząłem mieć różne problemy zdrowotne i sam do końca nie wiedziałem co mam dalej ze sobą zrobić. Bardzo poranione były również inne osoby i dlatego trudno było się nam jakoś zorganizować razem. Nikt też nie potrafił ogarnąć całości nauki, aby ją innym odpowiednio wyłożyć, do czego w bardzo dużej mierze przyczyniły się osoby które zachłysnęły się wcześniej nie znaną nam nauką kalwinistyczną. Wcześniejsze żyliśmy prawie w zupełnej izolacji od chrześcijaństwa ewangelicznego, bardzo słabo znaliśmy historię różnych ruchów i myśli wcześniejszych pokoleń wierzących, każdy miał jakieś swoje problemy i rozterki, a udzielana z okolicznych zborów Zielonoświątkowych pomoc była niewystarczająca. Pogłębiało się w nas poczucie osamotnienia i bezsilności. Nie widzieliśmy też możliwości dołączenia się gdziekolwiek, bo wszyscy dość lekko traktowali Słowo Boże. Jeździłem więc po różnych miejscach, spotykałem się z wieloma osobami, a z innymi utrzymywałem stałą korespondencję mailową, bardzo wiele czasu spędzałem też z Biblią i różnymi książkami które wcześniej były mi nieznane szukając Bożej woli dla mojego życia. To była prawdziwa desperacka walka o pozostanie przy Bogu, co do której nie byłem już taki pewien że zakończy się sukcesem. Na prawdę się bałem, że mogę z powodu swej niewiedzy odejść na tyle daleko od Niego, że będzie mi bardzo trudno wrócić. Pomimo tych wszystkich trudności miałem świadomość, że podążam w stronę prawdy i nigdy nie żałowałem odejścia od wspólnoty krapkowickiej. Czasem patrzyłem co dzieje się z nimi, oraz innymi osobami które tak jak ja odeszły z tamtego miejsca, ale generalnie chciałem iść dalej nie oglądając się za siebie.

Próbowałem wraz z innymi osobami, które odeszły wcześniej od nas z odnowy założyć własną grupę wierzących. Początkowo spotykaliśmy się w kilkanaście osób, ale z czasem grono to zaczęło topnieć. Powodów takiego stanu rzeczy było co najmniej kilka: osoby które odeszły przed nami chciały nas prowadzić w wierze same nie do końca rozumiejąc o co w Biblii chodzi i jak tą naukę tłumaczyć, braki kompetencji nadrabiano radykalną postawą w złym tego słowa znaczeniu, dotychczasowe zrozumienie nauki przeinterpretowano i pomieszano z naukami skrajnego kalwinizmu (MacArthuryzmu), bo takie przekonania miała część osób ze Śląska starająca się nas wspierać, chłopak mający największe ambicje nauczycielskie miał takie przedziwne podejście do wielu rzeczy, że trudno było to zaakceptować, wiele osób było poranionych emocjonalnie i bały się podobnych doświadczeń w nowej grupie, inni mieli jakieś swoje ambicje i niechętnie uznawali racje innych, każdego też obciążał jakiś balast wspólnych doświadczeń, ciągłe spory o różne sprawy wprowadzały więcej zamieszania niż pokoju, a tu jeszcze dołączyli się do nas zwolennicy kościoła lokalnego i robił się jeszcze większy kocioł. Z czasem gdy zostało już tylko kilka osób również mi zarzucono jakieś niedopełnienia formalne z powodu których zakwestionowano moje zbawienie, nie miałem bowiem chrztu wodnego. Byłem bardzo rozczarowany postawą moich braci i na odchodne powiedziałem im również co o nich myślę i jakie owoce wydają. Rozeszliśmy się niby w zgodzie, ale z pewnego rodzaju żalem do siebie nawzajem z powodu niespełnionych oczekiwań. Teraz czułem się podwójnie odrzucony. Jeszcze raz próbowałem wesprzeć rodzącą się inicjatywę grupy domowej sąsiedniego zboru Zielonoświątkowego, ale i to dzieło upadło pomimo moich usilnych starań. Wszystko się jakoś rozsypywało, a ja dochodziłem do wniosku, że dzieje się tak z woli Boga, tylko nie wiedziałem dlaczego. W końcu Asia się całkiem zniechęciła, a mi wyczerpywały się pomysły na życie. Wspierałem więc pojedyncze osoby potrzebujące pomocy, na własną rękę zgłębiałem zawiłości sporów protestanckich i czekałem, aż Bóg otworzy mi jakieś drzwi.

Widziałem też wiele własnych ułomności, wad, win, niewłaściwego zachowania, złych postaw, czy wspólnotowych nawyków. Przerażał mnie ogrom niewiedzy w jaki się zapuściłem we wspólnocie, brak przekonania o poprawnej interpretacji nauki Biblii i spory odsetek ludzi odchodzących ze wspólnoty do tzw. świata, albo prawie takich samych jak ona zborów Zielonoświątkowych. Przyszedł jednak czas gdy odkryłem, że nigdy do końca nie oddałem Bogu całego mojego serca i życia zawsze zabiegając usilnie o to, aby Bóg nie ruszał mojego szczęścia osobistego. Kiedy oddałem Mu tą ostatnią rzecz, o którą z Nim walczyłem, coś we mnie pękło, coś się skończyło. Już nie miałem nic co chroniłem przed Bogiem, reszta była bez większego znaczenia, więc między mną a Nim zapanował pokój, czyli poddanie się z mojej strony i wtedy mogłem powiedzieć, że w pełni Jezus Chrystus jest moim Panem we wszystkim. To było dla mnie dość wyjątkowe przeżycie. Być może bez tych zewnętrznych trudności było by mi dużo trudniej złamać się przed Bogiem. Potem przyjąłem chrzest wodny w zaprzyjaźnionym zborze KWCh i czekałem co Pan dalej postanowi w mojej sprawie. Dość szybko Bóg pokazał mi też własną pychę, która była dla mnie wielkim sidłem, a która świetnie rozwijała się w środowisku charyzmatycznym. Zrozumiałem, że Bóg wyciągnął mnie z jej niewoli na wolność i prowadzi do czegoś nowego, co jeszcze nie było mi znane. Poczułem wręcz radość i wdzięczność za to jak poprzez różnych ludzi potraktowano mnie we wspólnocie, bo dotarło do mnie, że w ten sposób wyświadczył mi ogromną łaskę. Bez tego trudno by mi było samemu odejść nie mówiąc już o konfrontacji z własną pychą. W ciągu paru dni zadzwonił też do mnie Romek będący powodem moich wspólnotowych utrapień i umówił się na spotkanie. Przeprosił za swoją postawę i zachowanie, oraz zaproponował powrót do odnowy. Przeprosiny przyjąłem, ale do odnowy wrócić nie chciałem. Równocześnie w znacznym stopniu zaczęły poprawiać się moje już dość napięte relacje z żoną i braćmi z okolicy. Dostałem też nową pracę, z której ze względu na jej charakter jestem do dzisiaj bardzo zadowolony. Poprzez osobę z drugiego końca Polski Bóg skierował moje kroki do zboru KECh w Opolu gdzie zostałem dobrze przyjęty i gdzie jestem do dzisiaj. Równocześnie Chrystus pokazał mi, że wziął mnie jak ten Samarytanin z przypowieści pobitego ze swojej drogi i zaniósł do tego zboru jak do gospody, gdzie polecił gospodarzowi zatroszczyć się o mnie. Z czasem zaczęła ze mną do zboru jeździć Mirela, a potem Asia. Zrozumiałem też wiele wiele spraw, które przedtem były przede mną zakryte, a nawet jakiś mój artykuł ukazał się w ogólnokrajowej gazecie. Mam kilku bardzo serdecznych i dojrzałych braci w Polsce z którymi utrzymuję ciepłe kontakty. Pokój jaki teraz noszę w sercu jest czymś innym niż znałem wcześniej. To pewność zbawienia oparta na pokoju z Bogiem. Nie znaczy to wcale, że nie mam żadnych problemów i wszystko idzie mi jak po maśle, ale z pewnością mogę w ich rozwiązywaniu liczyć na prowadzenie i pomoc Boga. Mam też zamiar coraz więcej wkładać w zbór w którym jestem już ponad rok, aby rozkwitał i rozrastał się. Sam zaś chcę uczyć się wierzyć, kochać i rozkoszować moim Zbawicielem.

Tak więc wydaje mi się, że Bóg otwiera przede mną zupełnie nowy rozdział mojego życia co napawa mnie nową nadzieją i nowymi oczekiwaniami. Mam nawet wrażenie, że już to kiedyś przerabiałem tylko jakby na innym poziomie. Ciągle uczę się pokornie obcować z moim Bogiem, kochać Go i przelewać tą miłość na innych ludzi, chodzić Jego drogami i rozumieć pragnienia Jego serca, aby w pełni oddawać należną Mu chwałę, oraz być Jego radością. Czy mi się to udaje, tego nie wiem, ale mam zamiar próbować, aż do własnej śmierci lub powtórnego przyjścia mojego Pana Jezusa Chrystusa na ziemię. Poza wspólnotą jestem już około pięciu lat i wbrew temu co oni o mnie myślą raczej jestem gotowy służyć im (i wielu podobnym do nich osobom) pomocą ku ratunkowi ich dusz, niż rzucać im kłody pod nogi lub mścić się za doznane krzywdy. Popchnięto mnie bym upadł, ale Pan mnie podtrzymał, wprawdzie poprzez opisane wcześniej wydarzenia mocno mnie doświadczył, ale na śmierć mnie nie wydał. Zobaczyłem Boga, który mnie podtrzymuje niezależnie od tego co robią inni ludzie, z czym się borykam, oraz gdzie przynależę (albo raczej nie przynależę, bo wówczas byłem bardzo osamotniony i nie związany z nikim) i moja wiara się umocniła. Dlatego też moja miłość i zaufanie do Niego stale wzrasta. Chcę też coraz bardziej Go poznawać i rozgłaszać Jego dzieła na tej ziemi, aby ci którzy Go szukają mogli być pokrzepieni moim doświadczeniem. Szczerze też wątpię, aby wspólnotowicze zrozumieli o czym piszę, a tym bardziej chcieli uznać swoją winę i naprawiać swoje błędy, oraz szukać drogi powrotu do Boga, bo w moich oczach poszli w niewłaściwym kierunku nawet sobie z tego nie zdając sprawy. Ciesząc się własną tożsamością zapomnieli, że to tożsamość biblijna daje nam jedność z Bogiem. Połączyli naukę Biblii z innymi ludzkimi naukami i autorytetami co musiało doprowadzić ich do odstępstwa od Prawdy. Mam jednak nadzieję, że może chociaż niektórzy spośród nich przejrzą na oczy i zaczną walczyć o swoje zbawienie, czego szczerze im życzę.

Tomasz Jaśkowiec

PS

Ostatnio mówione świadectwo:

http://oblubienica.eu/nauczanie-mp3/konferencja-w-ustroniu/2019/tomek-z-krapkowic-swiadectwo